Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy weszłam na bloga i zorientowałam się, że opublikowanych postów jest już osiem, a co za tym idzie… ten jest ostatnim. Burger halloumi z KFC, którego trzymałam przy ustach, zastygł w bezruchu wraz z moją dłonią, a sałata wypadła z wrażenia na moje epidemiczne dresy. Dobra, żartuję. Zjadłam go przed napisaniem tego posta, ale musiałam nadać temu przekazowi większego patosu.
Pomyślałam, że tytuł Nikczemna ucieczka będzie adekwatny do tego, co chcę zrobić. Oczywiście strona zwiśnie gdzieś w blogowym eterze i może kiedyś do niej wrócę, żeby się pośmiać, co to za głupoty pisałam, ale na tym moja misja się kończy. Nie z tego powodu, że prowadzenie bloga jest trudne, nudne i czasochłonne, ale raczej dlatego, że już jednego posiadam (oczywiście nie ma tak pięknego, różowego designe’u jak ten).
Powiedziałabym, że kończę ironicznie, czyli tak samo jak zaczęłam. Tym razem nie oznaczam stron, gdzie pierwotnie twór został opublikowany, bo właśnie tutaj ma swoją premierę. Słowa w zasadzie są tutaj zbędne (dlatego lubię dużo pisać). Na koniec zostawiam filmik z kotami, bo to jedyna przyjemna rzecz, jaką dzisiaj znalazłam w sieci. Bywajcie!