Nikczemna ucieczka

Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy weszłam na bloga i zorientowałam się, że opublikowanych postów jest już osiem, a co za tym idzie… ten jest ostatnim. Burger halloumi z KFC, którego trzymałam przy ustach, zastygł w bezruchu wraz z moją dłonią, a sałata wypadła z wrażenia na moje epidemiczne dresy. Dobra, żartuję. Zjadłam go przed napisaniem tego posta, ale musiałam nadać temu przekazowi większego patosu.

Pomyślałam, że tytuł Nikczemna ucieczka będzie adekwatny do tego, co chcę zrobić. Oczywiście strona zwiśnie gdzieś w blogowym eterze i może kiedyś do niej wrócę, żeby się pośmiać, co to za głupoty pisałam, ale na tym moja misja się kończy. Nie z tego powodu, że prowadzenie bloga jest trudne, nudne i czasochłonne, ale raczej dlatego, że już jednego posiadam (oczywiście nie ma tak pięknego, różowego designe’u jak ten).

Powiedziałabym, że kończę ironicznie, czyli tak samo jak zaczęłam. Tym razem nie oznaczam stron, gdzie pierwotnie twór został opublikowany, bo właśnie tutaj ma swoją premierę. Słowa w zasadzie są tutaj zbędne (dlatego lubię dużo pisać). Na koniec zostawiam filmik z kotami, bo to jedyna przyjemna rzecz, jaką dzisiaj znalazłam w sieci. Bywajcie!

Nikczemne niezrozumienie

Poniższy tekst pisałam krwią, potem i łzami. Jeszcze żaden tak krótki fragment nie wyssał ze mnie tyle energii. Nie chodzi tutaj o jego poziom skomplikowaności, bo nie jest trudny do zrozumienia. Próbowałam raczej na siłę wydusić z siebie jakieś słowa, które będą miały sens, aby móc umieścić ten twór w projekcie książki na zaliczenie z pewnego przedmiotu. Pomyślałam sobie: ej, ostatnia prosta, a termin już dawno się skończył, wyduś z siebie po prostu COKOLWIEK. Czy to zostanie ocenione negatywnie, czy pozytywnie, będziesz miała czyste sumienie, że COŚ udało ci się skończyć (bo jakoś tak ta epidemiczna motywacja sięga poziomu zero).

Inspiracją do tego tekstu była ostatnio lubiana przeze mnie piosenka Shinedown opowiadająca o tym, że nikt z nas nie jest wyjątkowy. Stop waitin’ on your fifteen minutes of fame ’cause you’re not special. Tak podsumowująco.

Nikczemnie pogranicze

Przez trzydzieści minut zastanawiałam się, co napisać we wstępie. Tymczasowo pozbawiona okularów, z mglistym spojrzeniem, zawiniętym na czubku głowy mokrym kokiem, który udaje, że czerpie odżywcze substancje z maski do włosów, stwierdziłam w końcu, że… nie mam pomysłu. Może to taki dzień? Może to taki czas? Może najlepsze pomysły już dawno uleciały z głowy, bo wyżarła je epidemia i teraz najlepszym z nich jest ten, żeby kupić sobie stylową maseczkę w psie łapki? Kto to wie. Po prostu zostawiam poniżej tekst, który w początkowym zamyśle miał dotyczyć chaosu ludzkich uczuć. Moją inspiracją był artykuł na temat osobowości z pogranicza, bo czasami lubię sobie poczytać tak dla siebie jakieś mądre rzeczy.

Tekst w oryginale nosił nazwę Jak się nazywam? i oczywiście standardowo pojawił się na grupie Write and Read (która mnie ratuje na tym blogu).

P.S. Chciałam podbić posta jakimiś śmiesznymi memami wplecionymi w tekst, ale 9GAG ostatnio mnie zasmuca… W takich chwilach pociesza mnie to i to (zadziwiające, że w obu przypadkach, ludzi, którzy te filmiki lubią, posądza się o posiadanie kiepskiego humoru i byciu niedojrzałym. Może to dużo o mnie mówi).

Nikczemna wyobrażalność

Przez lata nie potrafiłam dzielić się ze światem swoją twórczością. To było coś intymnego, a zarazem zawstydzającego, poza tym wychodziłam z założenia, że pisać nie umiem, a po prostu w pisanie się bawię. Teraz też miewam chwile zwątpienia, ale wtedy przypominam sobie, że robię to przede wszystkim dla siebie i nie powinno mnie obchodzić, co kto myśli o moich wypocinach, no chyba że jest to konstruktywna krytyka, to ją przyjmuję z całym bagażem słów (i gorzkim żalem, że coś mi nie poszło, ale jednak!). Moim pierwszym miłym wspomnieniem z pisarstwem na studiach były dodatkowe zajęcia z twórczego pisania. Na zaliczenie mieliśmy trzy formy: recenzja, esej i opowiadanie, oczywiście największym wyzwaniem dla mnie było napisanie historii. Najzwyczajniej w świecie bałam się opinii prowadzącego, który z filologią polską i twórczym pisaniem miał wiele wspólnego. Koniec końców pomyślałam sobie: pojadę po bandzie, inaczej nie byłabym sobą. I tak powstał tekst pt. Wyobrażalny. Przez lata zyskał już chyba miliony form i poprawek, a mimo tego w jakiś sposób wciąż mi się podoba. Ostatnio wylądował nawet w magazynie Biały Kruk. To, co pamiętam z opinii prowadzącego, to komentarz na marginesie: Co tu się odstawiło, pani Marleno?! (nie żeby główny bohater latał z gołymi pośladkami po lesie…), a potem na zakończenie pytanie: Czy jest ciąg dalszy? To chyba były najpiękniejsze słowa pisane, jakie zobaczyłam (co prawda nie miały w sobie zbyt wiele treści, ale czasem najprostsze przekazy potrafią nas zachwycić). I chyba to był własnie ten moment, kiedy sobie pomyślałam: hej, chyba nawet dobrze ci to wychodzi, było się tak stresować?

Wyobrażalny w wersji skróconej i poprawionej. Najświeższa wersja opublikowana w powyższym magazynie, starsze są tutaj: 1 i 2. Poniższa jest nieco skrócona oraz pozbawiona dialogów, ale dobrze tej historii zrobił skrót.

Nikczemne twarze

Tekst, który chciałabym dzisiaj opublikować, może wydawać się specyficzny (to oczywiście najłagodniejsza wersja epitetu, jakiego mogłam tutaj użyć) czy nawet kontrowersyjny. Głównym bohaterem jest bezimienny mężczyzna, którego jedynym celem, a zarazem marzeniem, jest umrzeć, ale nie w sposób naturalny poprzez przemijanie, tylko wymuszony przez siebie. Bezimienny ma specyficzne cechy. Jest trochę ekscentrykiem, szowinistą, samotnikiem, osobą z problemami pokroju mentalnego, lubuje się w czarnym humorze i niekiedy nie przebiera w słowach. Cała seria nosi nazwę Dwie twarze. Powstało już kilka tekstów, a dokładnie cztery, i można je znaleźć tutaj. Ten, który wybrałam, jest zdecydowanie najbardziej łagodną wersją tego, o czym opowiada cała historia. Z góry przepraszam za brzydkie słowa (choć nie zawsze wulgaryzmy! Trudno tak nazwać brzydszą wersję pośladków). Zmieniłam datę i porę, bo wcześniej była październikowa jesień, a dzisiaj bliższa jest nam kwietniowa wiosna (choć aktualnie bardzo zimna). I nie, wcale nie wypełniam posta memami zawartymi w słowach kluczowych, nie podpisuję się pod tymi oszczerstwami!!! klik

Nikczemne odbicie

Izolacja to trudny czas dla nas wszystkich (wcale nie zabrzmiałam jak typowa instagramerka, która w każdym swoim poście musi wcisnąć #zostańwdomu). Na mnie przymus siedzenia w domu zadziałał tak, że robię rzeczy, których nie robiłam wcześniej, albo rzeczy, którym nie poświęcałam dotąd tyle czasu. Doprowadziło to do tymczasowego ograniczenia twórczego działania, bo już mnie zaczęło nudzić to ciągłe klepanie w klawiaturę i wymyślanie jakichś absurdaliów. Nie znaczy to oczywiście, że podzielę się na blogu przepisem na jakieś wymyślne danie (to byłoby prawdziwe wyzwanie, zważając na moje buntownicze ignorowanie gramatur). Po prostu skorzystam z historii, która widnieje już w sieci. Z pomocą jak zawsze przychodzi grupa kreatywnego pisania Write and Read.

Tekst w oryginale nosił jakże patetyczną nazwę: Odchodząc. Był przeplatany przetłumaczonymi na język polski fragmentami piosenki The party’s over (piosenki nie lubię, tak samo jak przeplatania historii muzycznymi tekstami, ale czasami wyzwania na grupie wymagają zapoznania się z czymś, co nie do końca autorom leży). Tekst w wersji poprawionej jest trochę odświeżony, ale wciąż patetyczno-dramatyczno-pseuodopoetycko-dzwiny. Nie jestem jego fanką, ale może ze względu na to, że go stworzyłam.

Nikczemna pandemia umysłów

Ostatnie dwa posty przedstawiały twórczość pisaną bez konkretnej fabuły. Raczej nie można ich było nazwać pełnokrwistymi historiami. Teoria bułki z dżemem była takim pseudoesejem, a Uwikłani w absurd pseudopoetyckim rozważaniem nad twórczością. Teraz postanowiłam wrzucić coś z udziałem kokretnych bohaterów.

Nie planowałam pisać niczego, co miałoby związek z obecnie panującą pandemią, w końcu Internet jest wypełniony po brzegi niezbyt radującymi treściami, ale w tym ciężkim czasie, kiedy izolacja podrzuca nam do głów absurdalne sposoby na radzenie sobie z nudą, a czas pozostawia nam wiele miejsca na niechciane przemyślenia, jawi się jakieś światełko w tunelu. Jest nim ta sfera Internetu, która odpowiada za memy i wszystkie filmiki z pomysłami ludzi, jak przetrwać kwarantannę. Przyznaję, że jestem stałą bywalczynią zakładki coronavirus na 9GAG. Przed chwilą znalazłam nawet latającego na miotle gościa z kotem, który podąża za rolką papieru (jak widać, Polacy nie są odosobnieni w brakach środków higienicznych). Tekst Pandemia umysłów również opiera się w dużej mierze na brakach, tylko bardziej w umyśle niż przedmiotach. Na tapetę wzięłam przeciętną polską rodzinę gromadzącą zapasy żywności, traktującą zwykłe wyjście do marketu jak koniec świata. Oczywiście cały tekst jest przesadzony, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby paranoja opanowała w tak przesadnym stopniu niektórych przedstawicieli naszej społeczności. Wszystko jest możliwe.

Pandemia umysłów po raz pierwszy została opublikowana na grupie Write and Read, gdzie miała bardzo przyjemny odzew. Bardzo mnie cieszy, że byłam w stanie rozbawić swoim dziwnym, satyrycznym tworem wielu ludzi, także z mojego otoczenia, i to w takim stopniu, że powstała nawet grafika Ryśka z Klanu, który rusza w apokaliptyczny świat. Dla takich chwil pisarz, nawet ten w wydaniu amatorskim, żyje.

Satyrczynie, paranoicznie, pandemicznie, ironicznie. O tym ten tekst. Macham dłonią na odległość dwóch metrów i życzę miłego czytania. Ahoj!

Nikczemne uwikłanie w absurd

W zasadzie to właśnie tym wpisem powinnam rozpocząć całe nikczemne blogowanie, w końcu rzecz tyczy się twórczości, pomysł przyszedł jednak nie w porę, bo dzień po publikacji Teorii bułki z dżemem. Jak to rzeczą mędrcy świata: lepiej późno niż wcale.

Tekst zyskał nazwę Uwikłani w absurd, bo fajnie mi to brzmiało, tak po prostu. Skromne tłumaczenie, trochę mniej skromny i rzeczywiście bardziej absurdalny tekst niż poprzednio. Inspiracja przyszła znienacka, kiedy robiłam obiad, tak więc historia niezwykle prawdziwa, z życia wzięta, uwzględniająca skakanie pomiędzy patelnią i piórem (moim piórem była klawiatura, ale ona nie brzmi już tak finezyjnie). Na szczęście nic tym razem nie spłonęło (w przeciwieństwie do innych razów).

Ukradkiem dodam, że to w zasadzie nie jedyne miejsce, gdzie wstawiam wytwory własnej wyobraźni. Czynnie uczestniczę w tygodniowych wyzwaniach na grupie Write and Read, posiadam mało użytkowanego, ale często aktualizowanego pod względem zakładek bloga z twórczością: SadisticWriter; sporadycznie wstawiam coś na Wattpada, w magazynie Biały Kruk publikuję dystopijną powieść w odcinkach pt. Paranoidalna, a wszystkie rzeczy krążące w sieci, łącznie ze swoimi relacjami z życia codziennego i historiami z różnych stron, wstawiam na Facebooka, gdzie prowadzę stronę SadisticWriter (i nie, wcale nie publikuję tego, żeby było więcej linków i żeby lepiej to wyglądało przy zaliczeniu przedmiotu. Tak ukradkiem pozdrawiam prowadzącego! Oczywiście z uśmiechem).

Nikczemna bułka z dżemem

Patrząc na tego tonącego w słodyczy bloga zwieńczonego uroczą, uśmiechniętą buźką rudowłosej dziewczynki (powiedzmy, że to moje alter ego, bo ja prędzej wyglądam, jakbym chciała kogoś zamordować), ktoś mógłby pomyśleć: dlaczego nikczemna twórczość? I co ma nikczemność do koloru różowego?! Ja mogę od siebie dodać tylko tyle: najbardziej nikczemne jest to, co sprawia pozory słodkiego. Moja twórczość to taki chichoczący się diabeł, który skrada się po kątach, trzymając w ręku tęczowy tort z rogiem jednorożca zakopanym w przesłodzonym kremie. Oczywiście cały czas się zastanawia, komu tym tortem przywalić. Tak więc słodko-gorzka nikczemność w pisarskim wydaniu, o tym ten blog.

Zacznę od rzutu mniejszym plackiem, może jagodowym, a mianowicie od Teorii bułki z dżemem (pierwszy raz pojawiła się na grupie kreatywnego pisania, Write and Read). Historia ta powinna raczej zyskać miano absurdalnego eseju. Pomysł na niego powstał, kiedy zaczytywałam się przed egzaminem z antropologii literatury w metaforach zawartych w niepokojącym dziele Jolanty Brach-Czainy. Rzecz tyczyła się metafizyki mięsa. A ja mięsa nie lubię. Tak więc ten tekst jest pewną formą buntu, może nawet wegetariańskiego buntu (choć pisząc to, ukradkiem się chichoczę, bo nie latam za nikim z neonowym brokułem, próbując przeciągnąć go na ciemną stronę mocy). Niech się ścielą bułki gęstym dżemem! Ahoj!